Polecamy
Padlina
Newsletter
Anima vilis Krzysztof T. Dąbrowski Anima vilis
ISBN: 978-83-927322-6-6 Oprawa: Miękka Ilość stron: 368 Format: 15 x 21 cm Rok wydania: 2010

„Anima Vilis" to zbiór oryginalnych opowiadań grozy.


Wyobraźcie sobie zombie w scenerii westernu. Lub opowieść, w której spotykacie demonicznego Świętego Mikołaja. W tajemniczym korowodzie przez opowiadania zbioru przewijają się też słowiańskie demony, UFO, kosmici i wiedźmy. A wszystko to w smakowitym sosie, przyrządzonym na bazie takich motywów, jak teorie spiskowe, apokalipsa czy podróże między wymiarami. Dodatkowo mistrz kuchni przyprawił wszystkie historie szczyptą czarnego humoru, groteski i cynizmu.


Jeśli lubisz się bać, a jednocześnie uwielbiasz być zaskakiwany - ta książka porwie Cię w szaloną podróż już od pierwszej strony.

Przeznaczenie znajdzie drogę


I. Martynka i Alina


1


Rok 2009


– Dlaczego skręciłeś? Przecież powinieneś dopiero na Boratynów! – denerwowała się Emilia, mama Martynki. Mimo niepozornej, delikatnej budowy głos miała silny i pewny, a jej słowa, jak pociski, bezlitośnie i celnie trafiały w kulącego się za kierownicą Adama. Czerwieniejąc ze złości, wyprostował się i podniesionym głosem, który przypominał raczej popiskiwanie znerwicowanej myszy, odparł:

– Przestań mnie wreszcie pouczać, dobrze wiem, gdzie jadę!

– Ale na mapie nie ma tej drogi, pobłądzimy – syknęła przez zaciśnięte zęby, dźgając krwistoczerwonym paznokciem mapę. Martynka była pewna, że jeszcze chwila i ją podziurawi.

– Nie pobłądzimy, przecież to moja ciotka, dobrze wiem, jak do niej jechać! – Ojciec nie dawał za wygraną, ale podskakująca w przyspieszonym tempie grdyka zdradzała, że tak naprawdę już przegrał ten pojedynek.

– Tak, oczywiście! Byłeś tu dziesięć lat temu, ale dobrze pamiętasz – odparła sarkastycznie Emilia.

– Pamiętam!

– Już ja znam tę twoją pamięć. Znowu będziemy błądzić po jakichś chaszczach!

– Możesz się wreszcie przymknąć?! Stresujesz mnie! – wykrzyknął, choć drżący głos przypominał raczej łabędzi śpiew zdeptanej męskiej dumy.

– Sam mi wciskasz tę cholerną mapę i każesz pilotować…

Martynka, niebieskooka blondyneczka, która za kilkanaście lat złamie niejedno męskie serce, nie mogła dłużej słuchać sprzeczki rodziców. Na ratunek przyszedł jej odtwarzacz MP3, który już po chwili zagłuszył wzajemne pretensje dorosłych, wlewając w uszy dziewczynki kojące dźwięki muzyki. Nucąc cichutko, Martynka rozpłaszczała nosek na szybie i podziwiała zmieniający się za nią krajobraz.

Rodzice są czasami tacy marudni, wcale jej się to nie podobało. Gdyby tylko dali jej kartkę i długopis, narysowałaby taką mapę, że na pewno by trafili bez problemu. Nie wiedziała skąd, ale wiedziała dokładnie, gdzie mają jechać. Jednak ponieważ rodzice nie pytali jej o zdanie, bez ustanku wykrzykując do siebie z przodu samochodu, dziewczynka odpłynęła w dźwięki muzyki, dobiegającej ze słuchawek.

Rzadko bywali poza miastem, więc każdy taki wyjazd był dla niej okazją do poznania zupełnie odmiennego świata – tajemniczego, trochę baśniowego: złociste, falujące na wietrze łany zbóż, zielone kobierce traw, przycupnięte tuż przy drodze malownicze chałupki i staruszki przypominające dobre wróżki z bajek. W mieście Martynka nigdy takich nie spotkała.

Ach, wysiąść z samochodu i pooddychać powietrzem przesyconym wiosennymi zapachami! – jęknęła, wiedząc, że skazana jest na stęchły smrodek filcowanych siedzeń. Prośba o to, by choć na chwilkę otworzyć szybę, nie wchodziła nawet w rachubę, bo „zawieje cię” albo „chcesz mieć zatoki chore?” – dorośli czasami są nie do wytrzymania.

Jechali do cioci. Cioć miała Martynka bez liku. Za każdym razem, gdy ktoś wpadał w odwiedziny do mamy lub taty, okazywało się, że przybyła jej kolejna ciocia. Jednak tym razem miała to być taka bardziej ciociowa w swej ciociowatości ciocia, taka najprawdziwsza – była siostrą babci Martynki, tatusiowej mamy. Martynka jeszcze nigdy nie widziała tej cioci, ale ponieważ ciocie zwykle bardzo ją lubiły i zawsze też za tą sympatią szły mniej lub bardziej okazałe podarunki, więc dziewczynka zakładała, że i ta ciocia będzie podobna.


Samochodem telepało na wąskich ścieżkach jak pijakiem podczas delirium. Rodzice kłócili się bezgłośnie – mama otwierała i zamykała usta w rytm melodii dobiegającej ze słuchawek. Martynka domyśliła się, że „doskonała” pamięć taty zaczyna szwankować, co się często zdarzało, i przez to muszą teraz „błądzić po jakichś chaszczach”. Chaszcze byłyby całkiem przyjemne, gdyby nie to, że samochodem strasznie rzucało na boki na koleinach, co znacznie utrudniało Martynce podziwianie uroków świata z nosem przylepionym do szyby.

W końcu się zatrzymali. Rodzice wysiedli i pochylając się nad mapą, kontynuowali kłótnię. Martynka też wysiadła, chcąc rozprostować kości i rozejrzeć się nieco po sielskiej okolicy. Chętnie ściągnęłaby słuchawki, by móc posłuchać radosnego cykania świerszczy czy kojącego szumu wiatru, poruszającego z szelestem liście na drzewach, ale wiedziała, że wszystko to natychmiast zagłuszyłyby szczekliwe ciosy wzajemnych oskarżeń, którymi bez litości okładali się rodzice.

Miejsce, w którym utknęli, było bardzo malownicze – wybujałe korony potężnych drzew tworzyły nad ich głowami naturalny tunel. Między kolumnami pokrytych mchem pni rozciągały się porośnięte trawą pagórki, przypominające falujące zielone morze. Gdzieniegdzie dryfowały różnobarwne wysepki kwiecia. A w oddali, niczym latarnia morska, stało samotne drzewo.

Z drugiej strony widok przedstawiał się zgoła inaczej. W niemej gotowości stała tam armia posępnych starych drzew. Musiały ich być setki, a może nawet tysiące – nie sposób było policzyć. Ich gęsty szwadron zanikał w mroku, który stopniowo przechodził w nieprzeniknioną ciemność. Było w tym widoku coś, co bardzo Martynkę zaniepokoiło, postanowiła więc wrócić na tylne siedzenie dusznego, ale bezpiecznego samochodu.

Rodzice chyba też się wystraszyli, bo już po chwili i oni wsiedli do auta, oboje z wyraźnie skwaszonymi minami, i oznajmili Martynce krótki werdykt tej zaciekłej dyskusji.

– Zawracamy.

Martynka po drodze starała się patrzeć tylko na tę stronę, po której były ładne widoki. Mroczny las starych drzew, rozciągający się za przeciwległą szybą, jakąś magnetyczną, przerażającą siłą przyciągał jednak wzrok dziewczynki. Odetchnęła z ulgą, gdy wyjechali wreszcie na normalną drogę.

Słońce powoli zachodziło, rozlewając się na horyzoncie krwistą czerwienią, przemieniając ponury las w oddali w ciemną, postrzępioną plamę. Droga skręciła w tamtym kierunku i po chwili ponownie otoczyły ich posępne drzewa. Martynka starała się patrzeć przed siebie, ale od czasu do czasu mimowolnie zerkała na boki – widziała wtedy mocno powykręcane konary, które wyglądały jak wijące się macki jakiegoś okropieństwa rodem z nocnych koszmarów. Miała wrażenie, że w oddali, w ciemnościach, od czasu do czasu mrugają groźnie czyjeś lśniące, czerwone ślepia. Światła pojazdu rozcinały gęstniejącą tkankę nadchodzącej nocy i po obu stronach samochodu zrobiło się tak ciemno, że Martynka odniosła wrażenie, iż mrok usiłuje napierać na boczne szyby, jakby chciał ich zgnieść. Walczyła z własnym strachem, przekonując siebie, że przecież nie jest sama, a rodzice z pewnością ją obronią, jednak świdrujący niepokój nie chciał ustąpić, ściskając żołądek lodowatymi paluchami. Dziewczynka na wszelki wypadek zamknęła oczy i lęk zaczął maleć, kurczył się i kurczył… i nawet nie zauważyła, kiedy osunęła się w tkane snem nieistnienie.


2


Rok 1938


Alinę obudził przeraźliwy krzyk, jej własny krzyk…

Śniła, że jest więziona w metalowej klatce, w czyjejś chałupie. Prócz niej we śnie były jeszcze stara kobieta i dziewczynka, ale teraz nie potrafiła przypomnieć sobie ich twarzy. Stawały się coraz mniej wyraźne, podobnie jak wnętrze izby – granice snu rozmywały się powoli, ustępując miejsca jawie.

Twarz dziewczyny zlana była gęstym, lepkim potem. Wilgotna koszula nocna nieprzyjemnie lepiła się do ciała. Mimo że serce Aliny wciąż waliło jak młot, mimo że z trudem oddychała, jakby nocna mara całym swym ciężarem przysiadła na jej piersi, dziewczyna postanowiła wstać z łóżka.

Zazwyczaj budziła się ze świtaniem, razem z pianiem kogutów, lecz dziś koszmar wyrwał ją ze snu znacznie wcześniej i nie chciała już, a może bała się, zamykać oczu. Wylegiwanie się w takiej sytuacji byłoby zwykłym marnotrawieniem czasu, a tego Alina nie lubiła. Zapaliła stojącą na komodzie świecę i uklękła przy łożu, by jak co dzień odmówić poranną zdrowaśkę. Potem przebrała się i poszła przygotować śniadanie. Ukroiła grubą pajdę chleba i posmarowała masłem, które wczoraj zrobiła – jeszcze dziś bolała ją ręka, tak się natłukła ubijakiem. Robota dobra dla mężczyzny, ale cóż poradzić, gdy się niedawno owdowiało. Tyle obowiązków spadło teraz na biedną głowę Aliny – jajka zebrać, krowy wydoić, siano skosić. Powinna już dawno gromadkę dzieci niańczyć jak inne we wsi, a tu w łonie pusto, a i w łożu nie ma się w kogo wtulić. Smutny los.

Po śniadaniu wyszła z chałupy. Niebo zaróżowiło się w oddali, wypuszczając na świat pierwsze promienie słońca. Panował ostry, poranny chłód, ale bezchmurny błękit zapowiadał upalny dzień.

Po co w takim upale menczyć se na polu? Tak nie idzie. A jakbych se tak do lasa poszła? Jagód nazbierać, a możno i jaki grzibek by se trafił – myślała Alina, wdychając ostre, orzeźwiające powietrze.


3


Rok 2009


Martynkę otaczały nieprzeniknione ciemności. Leżała w miękkim i bardzo ciepłym łóżku. Ale nie swoim…

Gdzie ja jestem?! – pytanie eksplodowało w rozespanym umyśle niczym sylwestrowa petarda. Usiadła gwałtownie. Lodowate ciarki zmroziły jej plecy na całej długości kręgosłupa. Serce zacisnęło się w bolesnym skurczu, na chwilę zamierając w bezruchu, po czym zaczęło łomotać jak szalone, odbijając się w skroniach pulsującym echem. Zastygła w bezruchu, bojąc się cokolwiek zrobić.

Kiedyś zastanawiała się, dlaczego dorośli nie boją się ciemności. Nie znajdując żadnej logicznej odpowiedzi, doszła do wniosku, że widocznie coś jest z nimi nie tak. Bo kto normalny nie bałby się czyhających w ciemnościach potworniastych potworów? No dobra, mama i tato są dużo więksi i silniejsi od niej, to fakt, ale czy na tyle silni, by podołać potworowi czającemu się pod łóżkiem lub w szafie? Na pewno nie! Potwory przecież nie byłyby potworami, gdyby ludzie mogli je pokonać, prawda? No ale dorośli oczywiście zawsze wiedzą swoje!

Oczy Martynki przyzwyczajały się powoli do ciemności. Zaczęła rozglądać się po pokoju i nagle jej wzrok padł na ciemny kształt leżący na poduszce. Niepewnie wyciągnęła w jego stronę drżącą rękę i ostrożnie, opuszkami palców dotknęła. Po chwili na twarzy dziewczynki odmalował się wyraz ulgi – to tylko pluszowe futerko Maurycego, jej ukochanego misia! A skoro Maurycy leży obok niej, to znaczy, że to mama położyła ją spać. Przecież to w maminej torbie podróżował miś. Podróżował… Tak, teraz sobie wszystko przypomniała: przecież razem z rodzicami jechali w odwiedziny do cioci! Jednak samego przyjazdu i spotkania z ciocią Martynka już sobie nie przypominała, jakby to wspomnienie spowiła gęsta mgła, która teraz też powoli opatulała rozmyślającą dziewczynkę swoją miękką, mleczną kołdrą.


4


Rok 1938


Alina znalazła się w znajomych objęciach lasu – otoczyły ją staruszki sosny, wiekowe dęby i najeżone kolcami świerki. Wszystko skryte było w łagodnym półmroku. Korony drzew szeleściły, kołysane delikatnym wietrzykiem – zupełnie jakby chciał je ukołysać do snu. Od czasu do czasu gdzieś w oddali rozlegało się stukanie dzięcioła wyłuskującego korniki z próchniejącego pnia.

Stąpała ostrożnie po gęstym, miękkim poszyciu, wypatrując leśnych skarbów. Mimo panującego wokół spokoju za każdym razem, gdy gdzieś w oddali trzasnęła gałązka, czuła ukłucie niepokoju. Sama sobie tłumaczyła, że to tylko hasające radośnie wiewiórki, jednak na niewiele się to zdało. W głębi duszy obawiała się, że ktoś lub coś obserwuje ją z ukrycia – i bynajmniej nie ma dobrych zamiarów. Kilka razy przerywała nawet zbieranie owoców i badawczo rozglądała się dookoła. Jednak nie zauważała żadnego ruchu, co paradoksalnie sprawiało, że kiełkujący w niej niepokój tylko narastał. To, że czegoś się nie widzi, nie znaczy przecież, że tego nie ma… – ta myśl, śliska i zimna jak listopadowe błoto, nie dawała Alinie spokoju.


5


Rok 2009


Budząc się, nie zdajemy sobie nawet sprawy, jak wiele może się tego dnia zmienić w naszym życiu. Nie wiemy, czy nie będzie on naszym ostatnim – choćbyśmy tryskali zdrowiem i energią, nigdy nie możemy mieć pewności, że akurat dziś nie stanie w naszym progu gość z długą kosą. Nim nastanie noc i przyjdzie pora, by przyłożyć głowę do poduszki, możemy wygrać w totka, stracić fortunę, zakochać się lub rozstać na zawsze. Możemy też przeżyć swój największy koszmar i zetknąć się z nieznanym…


Żółte, ciepłe światło słońca zalało izbę, oznajmiając wszem i wobec, że właśnie nastał kolejny dzień lata. Martynka otworzyła oczy i ujrzała Maurycego. Jego szafirowe koraliki lśniły w blasku słonecznych promieni. Rodzice już nie spali – do Martynkowych uszu dobiegło znajome utyskiwanie taty, a po chwili głos mamy, która jak zwykle go strofowała. Piękny początek dnia, nie ma co!

Chcąc nie chcąc, Martynka uznała, że najwyższa pora opuścić przytulne i ciepłe łóżeczko. Przeciągnęła się jak małe kocię, ziewnęła, przecierając piąstkami powieki, i dopiero teraz zauważyła, gdzie się znajduje. Otaczała ją niewielka, wyłożona drewnem izba, jej większą część zajmowało łóżko, na którym właśnie przebudziła się Martynka. Obok niego stała ciężka, stara szafka nocna. Wszystko wyglądało dość wiekowo. Łóżko miało drewniane, rzeźbione oparcie i było najbardziej miękkim posłaniem, w jakim kiedykolwiek spała – przy każdym ruchu wręcz zapadała się w puchową miękkość.

Łóżko było niestety jedyną zaletą tego miejsca.

W pokoju unosił się ciężki, duszący zapach stęchlizny. Okienną szybę pokrywała warstwa starego brudu, szafka była solidnie zakurzona, a na podłodze przy ścianach zalegały koty kurzu, towarzysząc licznym pajęczynom, dostojnie wydymającym się we wszystkich kątach. Na samą myśl o lokatorach tych kątów serce podskoczyło Martynce do gardła jak szalona zabawka wyskakująca na sprężynie z kolorowego pudełka. Dziewczynka czym prędzej chwyciła misia i gwałtownie usiadła, wciskając się w twardy drewniany zagłówek. Trwożliwie obserwowała otoczenie, licząc w duchu na to, że jeśli jakiś wielki, tłusty pająk spaceruje właśnie w jej kierunku, Maurycy mężnie stanie w jej obronie.


Przez zapach stęchlizny zaczęła przebijać się przyjemna woń, jedyna w swoim rodzaju – informująca o tym, że ktoś gdzieś zaczyna szykować śniadanko! Niewidzialna orkiestra, leniuchująca do tej pory w Martynkowym brzuszku, zaczęła pilnie stroić instrumenty – i już po chwili rozległa się cała seria burknięć w różnej tonacji. Dziewczynka przełknęła głośno ślinę i uświadomiła sobie, że jest bardzo głodna. Pająki i wszelakie inne maszkary, które jeszcze przed momentem przejmowały dziewczynkę strachem, przestały się liczyć. Była nawet gotowa znosić kłótnie swoich rodzicieli, byleby tylko wgryźć się w świeżutki chrupiący chleb, posmarowany grubą warstwą masła.

Ale ze mnie łakomczuszek! – pomyślała i jak na skrzydłach wyfrunęła z łóżka, trzymając za nogę dyndającego pluszowego pogromcę pająków. Raźnym krokiem, przy akompaniamencie zgrzytnięć starych desek, wmaszerowała do dużego pokoju, na środku którego królował okrągły dębowy stół.

– Jestem głodna! – oznajmiła głosem nieznoszącym sprzeciwu.

Trajkotanie rodziców umilkło raptownie.

– Co się mówi? – ofuknęła ją mama.

– No, dzień dobry… – wybąkała Martynka, dziwiąc się w duchu, jacy ci dorośli bywają marudni.

– O, właśnie! Mogłabyś się wreszcie nauczyć.

– Mamuś, zrobisz mi kromalka? – poprosiła, posyłając rodzicielce błagalne spojrzenie.

To zawsze działało. Mama skapitulowała i poszła szykować śniadanie. Ojciec tymczasem, widząc, że ma wreszcie chwilę spokoju, zabrał się za czytanie nieświeżej, wczorajszej gazety.

Martynka wdrapała się na wysokie drewniane krzesło i z dziecięcą ciekawością w oczach zaczęła rozglądać się po izbie. Ściany, gdzieniegdzie pokryte plamami nieznanego pochodzenia, przygnębiały swą szarością. Każdą z nich podpierały ciężkie, wiekowe szafy. W rogu stał duży kaflowy piec. Między nim a ścianą Martynka dostrzegła szczelinę, która niepokoiła samym swym istnieniem.

– Idealne miejsce dla potworniastego potwora – wyszeptała dziewczynka do pluszowego uszka Maurycego.

– Mówiłaś coś? – spytał ojciec, nie podnosząc wzroku znad gazety.

– Nie, tatku. – Dziewczynka zakończyła rodzinny dialog przy stole.

Zapanowała bezduszna, ołowiana cisza. Martynkę zawsze denerwowały te milczące śniadania, obiady i kolacje. Nikt nic nie mówił, wszyscy tylko nerwowo, w pośpiechu przeżuwali jak bezmyślne krowy pasące się na pastwisku. Tyle tylko, że krowy nie są nerwowe, nie czytają gazet i nie malują rzęs podczas przeżuwania.

Martynka zastanawiała się czasami, czy rodzice jeszcze w ogóle się kochają? Nie wiedziała też, jaki sens mają te rodzinne posiłki. O ileż przyjemniej byłoby jeść w samotności, we własnym pokoju, niż dostawać nerwowego rozstroju żołądka przy wspólnym stole. Chyba że sesje milczącego przeżuwania przemieniały się w głośne sprzeczki. Zazwyczaj zaczynało się od jakiegoś drobiazgu i z małego podmuchu rozdrażnienia w mgnieniu oka zrywało się tornado złośliwości, wzajemnych dogryzań i krzyków.

Ojciec, gdy się złościł, momentalnie czerwieniał na twarzy. Czasem zszokowany tym, że mama coś mu wypomina, nieświadomie nabierał powietrza w usta, wydymając przy tym policzki i mimowolnie wytrzeszczając oczy. Wyglądał wtedy jak duży czerwony balon, który w każdej chwili może eksplodować. W bajkach komuś tak napompowanemu poleciałaby para z uszu, ale, niestety, życie to nie bajka.

Mama reagowała zupełnie inaczej i zawsze sprawiała wrażenie opanowanej. Jej zdenerwowanie zdradzały drobne szczegóły – delikatnie drżące ręce, zaciśnięta szczęka czy poziome zmarszczki, układające się równomiernie na jej gładkim czole. Za to jak się już odezwała… głos miała ostry jak brzytwa, zimny jak stal, a wycedzanym przez zęby słowom zdawało się towarzyszyć posykiwanie. Martynka miała nadzieję, że dziś żadnych scysji nie będzie, bądź co bądź byli przecież w gościach i nie wypadało się teraz kłócić. Postanowiła więc nie drażnić taty i zamilknąć. Zauważyła, że Maurycy doszedł do tego samego wniosku, bo milczał jak zaklęty. Rozglądała się po tym tajemniczym domu z coraz większą nadzieją, że jego lokatorka – ciocia – będzie inna. Dom w ogóle się Martynce nie podobał. Ciocia, niestety, też miała jej się nie spodobać.

Do izby wkroczyła koścista staruszka. Miała dziwnie gadzią szczękę, spłaszczoną i nieco kanciastą, a pomiędzy jej ściągniętymi srogo brwiami rysowała się gruba bruzda. Ciotka stanęła bez słowa przed Martynką i lustrowała ją wodnistymi, błękitnymi i nieobecnymi oczyma. Dziewczynka pomyślała, że czai się w nich jakaś straszna tajemnica.

– O, dzień dobry, ciociu – zagaił ojciec z udawaną wesołością, jednocześnie z żalem odkładając gazetę.

– Do wos możno i dobry – odparła. – Źle sypiom, jak żech je sama. A downo żech nie miała gości, oj downo.

Ojciec trochę się stropił, nie wiedząc, co powiedzieć.

– To czupiradło to je wasza cera?

– Tak, tak. Martynko, przywitaj się z ciocią.

W Martynce aż się zagotowało, jeszcze nikt nigdy nie nazwał jej czupiradłem. Uszy poczerwieniały i zalała ją fala gorąca, policzki też zaczęły palić – zrobiła się czerwona jak burak. A na dodatek nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Nie cierpiała tego!

– Jakeś to take wstydliwe. Niemowa? – spytała ciotka.

Martynka niemal słyszała zgrzytanie Maurysiowych ząbków. Czuła, że miś też jest wściekły. Ścisnęła pluszaka za nogę na znak, że ma zachować spokój. Przytuliła go do piersi i stała tak, cała czerwona, patrząc na ciotkę smętnym wzrokiem.

– Dziecino, dziecino – w głosie cioteczki dało się wyczuć politowanie – do stoła ze zabawkom?!

W tym momencie do akcji wkroczyła mama, stawiając przed Martynką talerz z bardzo apetycznie wyglądającą kanapką. Jednocześnie zabrała jej Maurycego, odkładając go na regał.

– Przepraszam.

– Łobejrzycie! Łono nawet godo! – zaśmiała się ciotka, zajmując miejsce obok ojca.

Jedli w milczeniu. Ciszę przerywało tylko sporadyczne mlaskanie. Dla Martynki nie było to niczym nowym. Znacznie bardziej działało jej na nerwy to, że siedząca naprzeciw niej ciotka wpatrywała się w nią dziwnie pożądliwym wzrokiem, jak wampirzyca w kroplę krwi na ludzkiej szyi. Coś w oczach staruchy niemal przewiercało na wylot, a przynajmniej Martynka miała takie wrażenie. Kobieta praktycznie nie spuszczała z niej wzroku. W jej oczach iskrzyła się też dziwna radość – jednak nie taka zdrowa, normalna, ale mroczna, pokryta brudnym nalotem pożądliwości. Ich spojrzenia na moment się skrzyżowały. Po plecach dziewczynki przebiegł lodowaty dreszcz, spuściła głowę i zaczęła się wpatrywać w blat stołu. Nikt tego jednak nie zauważył. Rodziców bardziej interesowało to, co mają na talerzach, a sama Martynka starała się odtąd raczej unikać wzroku ciotki, z trudem przeżuwając kolejne kęsy kanapki. W chwili, gdy ta złośliwa baba zasiadła do stołu, Martynka straciła cały apetyt. Jedyne, czego teraz pragnęła, to jak najszybciej wstać, zgarnąć Maurycego i czym prędzej czmychnąć do innego pokoju, a jeszcze lepiej na dwór, byle dalej od tego złośliwego maszkarona. Martynka spoglądała tęsknie w stronę szafki, gdzie na jednej z półek, niczym księżniczka uwięziona w wieży, siedział jej miś.

Czas jak krówka-mordoklejka dłużył się nieznośnie. Gdy przełknęła ostatni kęs, poczuła, że z nerwów zaczyna pobolewać ją brzuch, jakby w żołądku zaległ ciężki kamień.

O nie, tylko tego brakowało – była zrozpaczona. – Panie Jezusku, proszę, błagam, pomóż!


Martynka, od kiedy pamięta, zawsze wierzyła, że Pan Jezusek wyratuje ją z każdych tarapatów. Kiedy dziewczynka była całkiem mała, mamusia kazała jej dwa razy dziennie modlić się do Pana Jezuska i mówiła, że tylko żarliwa modlitwa sprawia, „iż jest on nam przychylny, a kto modlitwy unika, ten na męki piekielne się skazuje”. Dziewczynka nie miała pojęcia, co to za jeden, ten Pan Jezusek, ale wolała nie ryzykować – tym bardziej że nie chciałaby potem jeść żadnej okropnej „mąki piekielnej”, więc na wszelki wypadek wolała się pomydlić.

„Pomydlić” – tak właśnie usłyszała i jeszcze tego samego wieczoru wprawiła całą rodzinę w osłupienie, kładąc się do łóżeczka od stóp do głów namydlona. Oczywiście dostała od mamy burę, ale potem udało jej się jakoś wytłumaczyć, że chciała dobrze – miała się przecież pomydlić dla Pana Jezuska! Rodzice uśmiali się do łez i raz jeszcze wytłumaczyli jej, o co tak naprawdę chodzi.

Mama miała też w zwyczaju co tydzień prowadzić Martynkę do kościoła – wielkiego betonowego budynku ze strzelistą wieżą. Było tam strasznie nudno – trzeba było wysłuchiwać paplaniny jakiegoś przemądrzałego, dziwacznie ubranego pana i na dodatek musiała wstawać i klękać po kilka razy, oczywiście brudząc przy tym rajstopki! Martynka starała się jednak znosić to dzielnie, bo mama mówiła, że to jest dom Pana Jezuska i jeszcze takiego jednego pana. Ten drugi pan nazywał się Bozia, do niego też się trzeba było modlić.

Martynka nadal nie do końca rozumiała, o co chodzi z tą modlitwą. Dla niej było to takie mówienie wierszyka, tyle tylko, że codziennie tego samego, a co za tym idzie, było to strasznie nudne. Ale wolała się do tego nie przyznawać, bo trochę bała się Pana Bozi, który przecież przybił Pana Jezuska do krzyża… A jakby nie było, Pan Jezusek był jego synem. Strasznie dziwna ta rodzina, tym bardziej że podobno Pan Jezusek sam chciał być przybity do tego krzyża – mamunia tłumaczyła, że to po to, żeby wszystkim ludziom żyło się lepiej. Oni podobno chcieli przez to ukrzyżowanie wszystkich zabawić czy jakoś tak. Co by nie mówić, Martynka nie widziała w przybijaniu się do desek dobrej zabawy!

Niepokoiło ją też to, że Pan Jezusek najpierw umarł a potem… ożył! Koleżanka, która lubi straszne filmy, powiedziała jej, że jak ktoś umrze i ożyje, to nazywa się go potem „zombie”. Gdy Martynka zapytała mamę, czy Pan Jezusek był zombie, to mama strasznie się zdenerwowała i nakrzyczała na nią, a potem, jakby tego było mało, kazała jej jeszcze kilka razy się pomodlić. Mama powiedziała, że mówić tak na Pana Jezuska to grzech. Ale Martynka nie rozumiała, jak to może być grzech, przecież Grzech to jej kolega – nazywa się Grzesiek i wszyscy na osiedlu wołają na niego Grzechu. Nie rozumiała, co ma wiatrak do piernika, ale wolała się nie spierać.

Jedno było pewne: i Pan Jezusek, i Pan Bozia to czarodzieje; jeden robił wino z wody, a drugi stworzył świat. A skoro oni czarodzieje i pomagają, gdy się do nich pomodlić, to czemu by nie mieć po swej stronie tak potężnych sprzymierzeńców, na wypadek gdyby miało dziać się coś złego?

I tak to Martynka pokornie się modliła. […]

Niewidzialny Pierścień
Bestsellery
  • Postrach MICHAł ŚMIELAK
  • Pieśń pustyni GRZEGORZ WIELGUS
  • Padlina ADAM DZIERżEK