Polecamy
Padlina
Newsletter
Diabeł. Autobiografia Tosca Lee Diabeł. Autobiografia
ISBN: 978-83-62577-02-6 Tłumaczenie: Monika Wyrwas - Wiśniewska Oprawa: miękka Ilość stron: 15 x 21 cm Format: 288 Rok wydania: 2010

Pozbawione celu życie niedawno rozwiedzionego Claya toczy się pomiędzy ponurym, pustym mieszkaniem a monotonną pracą redaktora w niewielkim bostońskim wydawnictwie. Wszystko ulega zmianie w dniu, kiedy spotyka Luciana, a ten wypowiada z pozoru niewinne zdanie: „Opowiem ci swoją historię, a ty ją spiszesz i opublikujesz".

Tajemniczy nieznajomy wkrótce stanie się obsesją redaktora, a mroczna historia o miłości, ambicji i łasce – z czasem okaże się opowieścią o nim samym.

A wówczas tylko jedna rzecz będzie dla niego istotna: poznać jej zakończenie.

1


Tego wieczoru, kiedy mnie odnalazł, padało. Samochody wlokły się ospale wzdłuż Massachusetts Avenue, a w chodnikowych płytach odbijało się blade światło latarni. Szedłem szybko, bez parasola, rozkojarzony dźwiękiem SMS-a, który rozbrzmiał właśnie w moim telefonie. Próbowałem przeczytać wiadomość, osłaniając jednocześnie wyświetlacz przed ciężkimi kroplami spływającymi ze sklepowych markiz. Do mojego służbowego kalendarza zakradł się błąd – spotkanie, którego nie potrafiłem zidentyfikować. To z jego powodu zostałem w pracy dłużej. Tak na wszelki wypadek. Sheila, kierowniczka biura, przysłała mi, zapewne już z domu, wiadomość, że najprawdopodobniej spotkanie z kalendarza Phila zostało omyłkowo wpisane do mojego. Przeprosiła za pomyłkę i życzyła mi dobrej nocy.

Zamknąłem klapkę telefonu i wetknąłem go do torby. Był dopiero wtorek, a ja miałem już z całego serca dosyć tego tygodnia. Dni były coraz krótsze, słońce zachodziło około osiemnastej. Moje uczucia determinowało tylko jedno pragnienie: za wszelką cenę zdążyć do domu przed zmrokiem. Jednak każdy krok coraz bardziej dotkliwie uświadamiał mi, że wcale nie mam ochoty wracać do pustego mieszkania, gdzie czekają na mnie wyłącznie brudne naczynia w zlewie i nieprzeczytana poczta na kuchennym blacie. Właśnie dlatego opuściłem głowę, minąłem swoją przecznicę i przeszedłem w deszczu jeszcze kawałek. Już po chwili dźwięk dzwonków zawieszonych nad drzwiami zaanonsował moje wejście do Bośniackiej Jadłodajni.

Podobał mi się bezpretensjonalny nastrój tej knajpki, zapach kurczaka z grilla i gyrosu, który wypełniał moje nozdrza od wejścia i towarzyszył mi jeszcze długo po wyjściu. Tego wieczoru, który spowił świat mrokiem i deszczem, jadłodajnia sprawiała wrażenie szczególnie przytulnej, ze swym pożółkłym barem, wyszczerbionymi lustrami i butelkami ze śladami zaschniętego keczupu. Przejście do kuchni zdobiły wyblakłe na brzegach, kartonowe koniczyny – pozostałość po dawno zapomnianym Dniu św. Patryka. W oknie wisiał sznur lampek świątecznych, z których co trzecia była już przepalona. Ścianę nad kasą zdobiła fotografia Esada – łysego właściciela kawiarni – w towarzystwie lokalnej królowej parady i jeszcze jedna, z byłym zawodnikiem Red Soxów. Obie pamiątki przykryła już warstwa kurzu, jednak nikomu, łącznie ze mną, to nie przeszkadzało.

Stałem w wejściu, czekając, aż Esad mnie zauważy. Jednak to nie on mnie powitał.

Zrobił to ciemnowłosy nieznajomy.

Przyglądałem się właśnie stolikom, szukając jednocześnie inspiracji w dochodzącym z kuchni aromacie – kurczak czy stek, gyros czy sałatka? – kiedy skinął na mnie ręką. Zawahałem się. Czy ja go znam? Nie, na pewno nie. Skinął ponownie, tym razem z widocznym zniecierpliwieniem. Obejrzałem się przez ramię, ale w progu nie było nikogo poza mną. Wówczas mężczyzna wstał od stolika i podszedł do mnie.

– Spóźniłeś się – oświadczył. Chwycił mnie za ramię i uśmiechnął się. Był wysoki, opalony, miał kręcone włosy i orli nos, który nie kłócił się jednak z jego śródziemnomorską urodą. Pod równymi brwiami błyszczały oczy. Zęby miał idealnie białe.

– Przepraszam, chyba mnie pan z kimś pomylił – zaprotestowałem.

Zachichotał.

– Bynajmniej! Czekam na ciebie już od dłuższego czasu. Można by wręcz powiedzieć, że całą wieczność. Siadaj, proszę. Pozwoliłem sobie zamówić coś dla ciebie.

Jego głos przywodził na myśl markowy koniak, Hors d’Age, jaki bogacze piją na pokładach jachtów, przycinając swoje cohíbas.

– Naprawdę się pan pomylił. Nie znam pana – zapewniałem, kiedy prowadził mnie do stolika. Chciałem mu oszczędzić zakłopotania, tym bardziej że wydawał się za elegancki na taką tanią knajpkę. Wiedziałem, że biedak za chwilę poczuje się jak głupiec, szczególnie jeśli zjawi się osoba, z którą był tu umówiony – na rozmowę w sprawie pracy czy na randkę – i zobaczy go ze mną.

– Ale ja znam ciebie, Clay.

Drgnąłem na dźwięk swojego imienia, które wypowiedział tonem dziwnie poufałym, a równocześnie pełnym żywego zainteresowania. Przyjrzałem mu się uważniej – kwadratowa szczęka, gładkie policzki, idealne opanowanie. Czy już go kiedyś spotkałem? Nie, byłem pewien, że nie.

Podszedł do nas jeden z bratanków Esada, kładąc na stoliku kanapkę z kurczakiem i dwie filiżanki kawy.

– Proszę. – Nieznajomy wskazał mi obite skajem krzesło. Usiadłem sztywno, wciąż lekko oszołomiony.

– Pracujesz na tej ulicy, w Brooks and Hanover – stwierdził, kiedy młody człowiek zniknął nam z oczu. Usiadł obok mnie. Jego krzesło skierowane było pod kątem w moją stronę. Założył nogę na nogę, strzepnął niewidoczny pyłek z cienkiej wełny spodni. – Jesteś redaktorem.

Przez głowę natychmiast przemknęło mi kilka myśli. Żadna z nich nie była miła. Najpierw pomyślałem, że to pewnie jakiś doradca ubezpieczeniowy albo finansowy, który – tak samo jak liczni kredytodawcy, których oferty poniewierały się między papierami na blacie mojej kuchni – próbuje zbić kasę na moim niedawnym rozwodzie. Albo jakiś agresywny agent literacki, udający dobrze wychowanego.

Najprawdopodobniej jednak był to pisarz.

Każdy redaktor może bez końca opowiadać takie historie: nadgorliwi pisarze, wciskający mu maszynopisy na szkolnych meczach dzieci albo podczas kazania w kościele; podrywający go w barach, wspominając „przypadkowo” podczas przesłodzonego flirtu, że pisują opowiadania i tak się szczęśliwie składa, że właśnie mają w samochodzie maszynopis. Sam straciłem już rachubę, ilu pracowników pralni, pomocy dentystycznych i hydraulików, usłyszawszy przypadkowo, jaki zawód wykonuję, poczuło się w obowiązku obdarować mnie swoimi opowiadaniami, książeczkami dla dzieci, niedokończonymi powieściami czy marną poezją.

– Niech pan posłucha, kimkolwiek pan jest…

– Nazywam się Lucian.

Chciałem mu powiedzieć, że na pewno nie opublikujemy tego, co mi tu usiłuje wcisnąć, że w tej branży istnieją przyjęte zasady przedkładania ofert, że powinien odwiedzić naszą stronę internetową i zapoznać się ze wskazówkami. Miałem zamiar wstać i odejść, odszukać Esada albo jego bratanka i złożyć zamówienie na wynos. Jednak ani nie powiedziałem, ani nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy. Powstrzymały mnie jego następne słowa.

– Wiem, że poszukujesz, Clay. Wiem, że zastanawiasz się, czym są dla ciebie te długie, ciemne wieczory. Sądzisz, że cierpisz na tę sezonową chorobę, tę cywilizacyjną dolegliwość, prawda? Jesienną depresję. Ale wiesz dobrze, że nie o nią tu chodzi. Że nie chodzi nawet o twój rozwód. Nie to cię trapi.

Przestałem być głodny. Odsunąłem kanapkę z kurczakiem, którą dla mnie zamówił, i wycedziłem cicho, ale ostrzegawczo:

– Nie wiem, kim jesteś, ale to wcale nie jest zabawne.

Mówił dalej, z zaangażowaniem, tak jakby mnie wcale nie usłyszał.

– Chodzi o to, że nie wiesz, jaki to ma sens. Te godziny, dni, praca w weekendy, wiara, że w końcu pojmiesz to wszystko, że tego właściwego dnia coś się wreszcie stanie. Że życie nabierze sensu albo przynajmniej że będziesz miał czas to zrozumieć. Jesteś dobrym człowiekiem, Clay, ale co ci to dało? Jesteś samotny, nie robisz się coraz młodszy i zdążasz ku nieznanemu, acz nieuniknionemu końcowi życia. I gdzie w tym wszystkim sens?

Zamarłem. Czułem się obnażony, miałem wrażenie, jakbym wyłożył na stół przed tym człowiekiem wszystkie swoje myśli i uczucia – jak drobne monety, co do jednej wysypane z kieszeni. Nie śmiałem spojrzeć mu w oczy. Przy stoliku obok jakaś para – oboje mieli na głowach dredy w kolorze brudnego blondu – dumała nad menu. Kobieta kołysała na ręku niemowlę. Za nimi przysadzista klientka przeglądała magazyn „People”, a młody człowiek w stroju chirurga wpatrywał się nieruchomym z niewyspania wzrokiem w sałatkę. Czy któreś z nich zauważyło, że coś się dzieje? Czy ktokolwiek dostrzegł ten dziwny psychiczny gwałt, którego ofiarą właśnie zostałem? Nie, byli zajęci swoimi jadłospisami, gazetami, wyczerpaniem. Przy barze jakiś student z zapałem stukał w klawiaturę telefonu, wysyłając w eter wiadomości tekstowe.

– Wiem, jak się czujesz, i przepraszam. – Lucian objął rękami kolano. Jego paznokcie były gładkie, a dłonie zadbane. Na przegubie nosił zegarek, który już na pierwszy rzut oka wyglądał na drogi. Długa wskazówka z wyraźnym wahaniem przeskakiwała na kolejne cyfry, zupełnie jakby czas w niewytłumaczalny sposób zwolnił w przyćmionym świetle jadłodajni. – Mogłem to zrobić inaczej, ale nie sądzę, żebyś w innych warunkach zwrócił na mnie uwagę.

– Jesteś świadkiem Jehowy? – To było jedyne sensowne wyjaśnienie. Coś takiego można przecież w miarę bezpiecznie powiedzieć każdemu. Poczułem się oszukany, wściekły, ale przede wszystkim zażenowany własną reakcją na jego słowa.

Wybuchnął śmiechem. Moim zdaniem pobrzmiewała w nim nuta szaleństwa.

– O niech mnie. – Otarł kąciki oczu.

Odsunąłem krzesło.

Jego rozradowanie minęło tak nagle, że gdyby w uszach nie dźwięczało mi jeszcze echo jego śmiechu, byłbym przekonany, że tylko go sobie wyobraziłem.

– Opowiem ci o wszystkim. – Pochylił się ku mnie tak blisko, że mogłem dostrzec maleńkie zmarszczki w kącikach jego ust i bruzdy pod oczami. Z jego tęczówek emanował dziwny blask, jak zjawisko halo wokół zaćmienia słońca. – Opowiem ci całą historię. Pokładam w tobie wielkie nadzieje, Clay. Stworzę w tobie magazyn mojej opowieści – mojej autobiografii, jeśli wolisz. Sądzę, że będzie to dla ciebie bardzo interesujące doświadczenie. Spiszesz to wszystko i opublikujesz.

Teraz to ja parsknąłem stłumionym śmiechem.

– Wykluczone! Guzik mnie to obchodzi, nawet jeśli jesteś jakimś nowym Salingerem1.

Ponownie zignorował moje słowa, jakbym w ogóle się nie odezwał.

– Wiem, że obecnie panuje moda na autobiografie. Wydawnictwa płacą masę pieniędzy za wynurzenia sław, spisane przez kogoś innego. Ale uwierz mi, nigdy nie zdobędą takiej historii, jak moja.

– Słuchaj – powiedziałem, czując, jak wzbiera we mnie nowa fala złości – nie jesteś żadną sławą, nie znam cię, a zresztą, i tak nie pisuję niczyich biografii. Pozwolisz zatem, że kupię sobie coś na kolację i okażę dość uprzejmości, żeby zapomnieć o tym, co tu zaszło.

Zacząłem się podnosić, jednak mężczyzna chwycił mnie za rękę. Jego palce zaciśnięte na rękawie mojego płaszcza były niezwykle silne, nienaturalnie ciepłe i zdecydowanie zbyt poufałe.

– Nie uda ci się zapomnieć. – Jego oczy płonęły fanatycznym blaskiem, do którego dziwnie nie pasował grymas warg. – Zapamiętasz wszystko, każde moje słowo. I będziesz pamiętać to o wiele dłużej niż nazwę tej jadłodajni, niż to, że przyzwałem cię do tego stolika, niż pierwsze zaciekawienie moralne, jakie poczułeś wobec mojej osoby. Dużo dłużej niż podstawowe fakty z własnego życia. Będziesz pamiętać i będziesz przeklinać lub błogosławić ten dzień.

Zrobiło mi się niedobrze. Słowo „moralne” w jego ustach… Miałem wrażenie, że moja dotychczasowa rzeczywistość pęka jak zbyt mocno naciągnięta gumka.

Nie było żadnego pisarza.

– Tak. Teraz rozumiesz – powiedział cicho. – Teraz wiesz. Teraz możemy zdradzić, kim naprawdę jestem. Jak echo jego szeptu, zupełnie nieproszone, zadudniły w mojej głowie słowa: Upadły… Mroczny duch…

Diabeł.

Czułem, jak od żołądka, coraz wyżej, wędruje wypełniające powoli całe ciało drżenie. Wtedy jednak on nagle puścił moje ramię i wyprostował się na krześle.

– Pan Esad zastanawia się, dlaczego nie tknąłeś kanapki.

Rzeczywiście, łysy właściciel jadłodajni podszedł do nas z dzbankiem kawy w ręku. Uśmiechnął się do mojego towarzysza, jakby ten przychodził tu częściej niż ja. Przyglądałem się im obu, kiedy prawili sobie uprzejmości. Ich paplanina tak bardzo gryzła się z moim wewnętrznym przekonaniem, że właśnie zetknąłem się z czymś nieskończenie złym. Nikt poza mną zdawał się tego nie zauważać.

Kiedy Esad odszedł, Lucian wyjął z serwetnika cienką serwetkę i położył ją obok mojej filiżanki. Zdumiała mnie prozaiczność tego gestu.

Westchnął.

– Wyczuwam twoje obawy, to przekonanie, że powinieneś wstać i natychmiast stąd wyjść. Cóż, w normalnych okolicznościach powiedziałbym, że masz rację. Ale posłuchaj, zapewniam cię, że nic ci nie grozi. Odpręż się, proszę. Pochylę się teraz, tak jak to robią ludzie. Kiedy ta para za nami zobaczy mój uśmieszek i konspiracyjne spojrzenie, dojdzie do wniosku, że właśnie swobodnie wymieniamy się soczystymi plotkami.

Nie czułem się swobodnie. Wręcz przeciwnie. Serce waliło mi w piersi, ciężkie niczym pulsujący głaz.

– Dlaczego? – udało mi się wykrztusić. Żałowałem, że nie jestem teraz w swoim pustym mieszkaniu, że nie oglądam świata przez ponure okno telewizora.

Lucian zbliżył się i położył dłonie na blacie stołu. Widziałem niebieską pajęczynę żył utkaną pod wypielęgnowaną skórą. Mówił teraz szeptem, ale i tak słyszałem wyraźnie każde słowo.

– Ponieważ moja historia jest bardzo blisko związana z twoją. W końcu tak bardzo się nie różnimy, ty i ja. Obaj szukamy znaczenia, celu, chcemy ujrzeć obraz całości. Mogę ci to dać.

– Nawet mnie nie znasz!

– Ależ wręcz przeciwnie. – Odsunął serwetnik, jakby stanowił między nami barierę. – Wiem o tobie wszystko. O domu na Ridgeview Drive, gdzie się wychowałeś. O pudełku, w którym trzymałeś karty z piłkarzami. O tej nocy, kiedy próbowałeś się wymknąć z domu na spotkanie z Carrie Kraus. Złamałeś wtedy nadgarstek, skacząc przez okno.

Gapiłem się na niego oszołomiony.

– Wiem o śmierci twojego ojca – miałeś wtedy piętnaście lat. O merlocie, za którym tęsknisz, odkąd przestałeś pić, i że zwykle polewasz hamburgery sosem serowym – twój przyjaciel Peter nauczył cię tego w college’u. Wiem, że powtarzasz sobie, iż powinieneś gdzieś wyjechać – może do Meksyku. Uważasz bowiem, że cierpisz na jesienną depresję. Choć prawda jest zgoła inna…

– Przestań! – Uniosłem gwałtownie ręce, chciałem, żeby zniknął, a równocześnie bałem się, że to zrobi, a ja zostanę ze świadomością, że ktoś taki – coś takiego – cały czas mnie obserwuje. I wie o mnie wszystko.

Jego głos złagodniał.

– Zapewniam cię, że nie jesteś jedyny. Potrafię podać miliony faktów praktycznie o każdym. Chcesz się przekonać? Wymień kogoś. Może Sheila? – Uśmiechnął się złośliwie. – Ograniczmy się do stwierdzenia, że nie wysłała ci SMS-a, jak przypuszczałeś, z domu, choć jej mąż jest przekonany, że pracuje dziś do późna. Esad? Życie w targanej wojną Bośni było nie lada wyzwaniem. On… – Przechylił na bok głowę. Usłyszałem ciche brzęczenie, jakby niewidzialny rój komarów. Cofnąłem się odruchowo.

– Co to było? – spytałem. Nie mogłem się zorientować, skąd dobiegał dźwięk.

– Ach. Obóz koncentracyjny! – Wydawał się zaskoczony. – Nie wiedziałem. A ty wiedziałeś? A jeśli chodzi o twoją eks… – Znów przekrzywił głowę.

– Nie! Proszę, nie. – Drżącymi dłońmi objąłem głowę, wplotłem palce we włosy. Choć od rozwodu minęło już pięć miesięcy, każda wzmianka o niej na nowo otwierała ranę.

– Widzisz? – szepnął, pochylając głowę, żeby widzieć moją twarz. – Mogę ci powiedzieć wszystko.

– Nie rozumiem.

– Od dawna zajmuję się badaniem różnych przypadków, podążaniem za nimi, od początku ich drogi do końca. Zafascynowałeś mnie, tak jak ciebie fascynowały kiedyś żuki toczące kulki łajna. Wiem o tobie więcej niż twoja rodzina. Niż twoja eks. Więcej niż ty sam.

Coś – jakiś produkt uboczny strachu – wezbrało we mnie jak gniew.

– Skoro jesteś tym, za kogo się podajesz, to czy nie przyszedłeś tu, żeby układać się o moją duszę? Żeby mnie kusić? Dlaczego zamówiłeś mi kawę? Dlaczego nie kieliszek merlota albo szklaneczkę crowna z colą? – Wiedziałem, że podnoszę głos, ale guzik mnie to w tej chwili obchodziło. Wybuch gniewu przynosił mi ulgę.

Lucian przyglądał mi się uważnie.

– Proszę. To takie banalne. Zresztą i tak nie podają tu alkoholu. – Nagle cały jego spokój zniknął. Patrzył teraz nie na mnie, ale przeze mnie, na zegar wiszący na ścianie. Wskazał go niezwykle długim palcem. – Spójrz tylko, godzina upływa bez nas! – Poderwał się z krzesła. Zrozumiałem, że zamierza odejść.

– Co? Nie możesz teraz tak po prostu zniknąć…

– Przybycie do ciebie było dużym ryzykiem – syknął. Zupełnie jakby mi szeptał do ucha, choć stał dobry metr ode mnie. A potem podszedł do przeszklonych drzwi, pchnął je i zniknął, niczym cień w lustrze, w mroku, kryjącym się za wyraźnym odbiciem wnętrza jadłodajni w szklanej tafli. Pas z dzwonkami uderzył w drzwi z płaskim, metalicznym dźwiękiem. Teraz patrzyło na mnie tylko moje własne odbicie.


***


Deszcz zalewał mi oczy, przedzierał się mokrymi strużkami przez włosy do skóry głowy, ściekał po karku i mieszał się z kroplami potu na plecach. Zrobiło się zimno, niemal mroźno, ale mimo to pociłem się mocno pod przemoczonym kołnierzem koszuli. Szedłem Norfolk. Nogi miałem jak z drewna, a torba z laptopem obijała mi się miarowo o udo. Poruszałem się w powolnym koszmarze.

Miałem wrażenie, że dusi mnie ciepło wnętrza kamienicy, kiedy wlokłem się po schodach na piętro. Gdy szukałem kluczy, dźwięki nieprzyjemnie drażniły moje uszy. Wreszcie wszedłem do mieszkania i oparłem się plecami o zamknięte drzwi. Czułem nieprzyjemne łupanie w głowie, płuca z trudem czerpały powietrze. Stałem tak przez dłuższą chwilę, a woda z mojego płaszcza kapała na wykładzinę, tworząc coraz większą mokrą plamę.

Nagle poczułem nieodpartą, niewyjaśnioną potrzebę sprawdzenia mojego kalendarza. Oderwałem się od drzwi i ruszyłem w stronę kuchni. Zdrętwiałymi palcami wyciągnąłem z torby laptopa i położyłem go na stole. Nie zdejmując płaszcza, usiadłem na krześle i wbiłem wzrok w leniwie budzący się do życia ekran. Zalogowałem się do firmowego serwera, otworzyłem kalendarz.

Zobaczyłem tylko jeden wpis. Spotkanie wyznaczone na osiemnastą trzydzieści. Opisane jedną literą: L. [...]

Niewidzialny Pierścień
Bestsellery
  • Postrach MICHAł ŚMIELAK
  • Pieśń pustyni GRZEGORZ WIELGUS
  • Padlina ADAM DZIERżEK